Dzieci mokotowskiej ulicy
Oficjalnie jestem Mokotowianką tylko po części. Wżeniłam się w Mokotów poślubiając mokotowskiego chłopaka. Pracownia dopełniła dzieła - w sercu jestem Mokotowianką zagorzałą. Tu jest moje miejsce. Bardzo konkretnie sprecyzowane do jednej, szczególnej kamienicy... Jak dobrze pójdzie, niedługo i papiery będę miała "tutejsze", co - nie ukrywam - dopełni pełni mego szczęścia.
Z zainteresowaniem obserwuję miejscowy "folklor" - pijaczków z poalkoholowym porażeniem kończyn ledwo pchających wózki z żelastwem i chłopaczków handlujących jazzem. Po tych chłopcach z okolicy widzę jak miesiące zamieniły się w lata... Czternastolatek, który kiedyś wpadał do Pracowni potańczyć breakdance'a właśnie zrobił maturę a dziesięciolatek, który kiedyś siedział nam na obudowie rolety antywłamaniowej (za co dostał solidny wygawor od Małżona) skończył pewnie gimnazjum (jeśli w ogóle coś skończył...). Obserwuję go ostatnio szczególnie intensywnie. Zapadł mi w pamięć tą roletą. Po niedokończonym dziele bezmyślnego jej zniszczenia (na czym został przyłapany) wysłuchał pouczającego monologu mojego Małżona na temat niszczenia cudzej własności. Małżon - rozgoryczony bo do założenia rolety trzeba było sobie nieco nadpruć flaków a niedługo wcześniej musieliśmy (zamiast opłacić ZUS) wymienić wybitą szybę na sali - uświadamiał małolata jak ciężko jest zarobić pieniądze. Tu zagaił na temat jego rodziców - że przy czwórce dzieci na pewno ciężko byłoby odkupić im to, co syn zniszczył. Na wspomnienie rodziców chłopiec zaczął się trząść z trudem tłumiąc łzy. Gdy Bartek oficjalnie wybaczył mu "występek" mówiąc żeby zmykał i na przyszłość więcej myślał nad tym, co robi - mały rozkleił się na dobre. W matczynym odruchu pogłaskałam go i chciałam przytulić ale uchylił się i zwiał. Od tamtej pory zawsze grzecznie mówi mi dzień dobry. Już piąty rok. Chyba lubi mnie jakoś - mówi to "dzień dobry" nawet gdy z daleka zauważy mnie w oknie, od razu wyciągając ręce z kieszeni. Sytuacja i jemu musiała zapaść w pamięć... Ale jako że Małżona olewa nie jest to raczej związane z jego krótkim wykładem o życiu a bardziej - z tym moim matczynym odruchem. Po tym - i po uśmiechu, z jakim obserwuje rozrabiającego przy mnie Brunka - wnioskuję, że za dużo takich odruchów od własnej matki nie zaznał... Dzisiaj obserwował ją jak wstawiona szła gdzieś z dwoma pijaczkami. Czujny ale bezradny.
I tu dochodzę do tego co mnie w życiu najbardziej boli - porzucone, zaniedbane dzieci, które nie zaznały czułości i bezwarunkowej miłości od matki. Dzieci takich jest wciąż masa. Bo nie trzeba od razu puszczać się w pijackich ciągach za flaszkę jabola by być wyrodną matką... Patologia ma często miejsce i w tzw. "normalnych" domach. Ostatnio czekałam na kogoś w amerykańskiej, "elytarnej" szkole i widok zimnych twarzy wyfiokowanych mamusiek też mnie zatrwożył. I sposób, w jaki zwracały się do swoich dzieci...
Dzieciństwo to dla mnie sacrum. Ma być szczęśliwe, wypieszczone i wykochane. Żeby człowiek mógł zakorzenić się, wzrosnąć i nabrać siły - jak drzewo. Któremu potem żadna burza nie straszna. Od dziecka (bo sama szybko musiałam dojrzeć) serce mi się ściska na widok nieszczęśliwych, opuszczonych i zaniedbanych dzieci. Nie mogę przejść obojętnie obok dziecka, które płacze, albo takiego, na które ktoś krzyczy czy poszturchuje. Gdyby Małżon podzielał moje zapędy chętnie prowadziłabym rodzinny dom dziecka (oczywiście na Mokotowie ;-). Ale że nie podziela - pozostaje mi jak na razie obserwować te dzieci ulicy, uśmiechać się przyjaźnie i czasami zagaić rozmowę. A jak będzie można jakoś pomóc to pomogę... Szkoda, żeby ten nieśmiało uśmiechający się czternastolatek, za parędziesiąt lat został dziadkiem pchającym wózek z żelastwem...
Z zainteresowaniem obserwuję miejscowy "folklor" - pijaczków z poalkoholowym porażeniem kończyn ledwo pchających wózki z żelastwem i chłopaczków handlujących jazzem. Po tych chłopcach z okolicy widzę jak miesiące zamieniły się w lata... Czternastolatek, który kiedyś wpadał do Pracowni potańczyć breakdance'a właśnie zrobił maturę a dziesięciolatek, który kiedyś siedział nam na obudowie rolety antywłamaniowej (za co dostał solidny wygawor od Małżona) skończył pewnie gimnazjum (jeśli w ogóle coś skończył...). Obserwuję go ostatnio szczególnie intensywnie. Zapadł mi w pamięć tą roletą. Po niedokończonym dziele bezmyślnego jej zniszczenia (na czym został przyłapany) wysłuchał pouczającego monologu mojego Małżona na temat niszczenia cudzej własności. Małżon - rozgoryczony bo do założenia rolety trzeba było sobie nieco nadpruć flaków a niedługo wcześniej musieliśmy (zamiast opłacić ZUS) wymienić wybitą szybę na sali - uświadamiał małolata jak ciężko jest zarobić pieniądze. Tu zagaił na temat jego rodziców - że przy czwórce dzieci na pewno ciężko byłoby odkupić im to, co syn zniszczył. Na wspomnienie rodziców chłopiec zaczął się trząść z trudem tłumiąc łzy. Gdy Bartek oficjalnie wybaczył mu "występek" mówiąc żeby zmykał i na przyszłość więcej myślał nad tym, co robi - mały rozkleił się na dobre. W matczynym odruchu pogłaskałam go i chciałam przytulić ale uchylił się i zwiał. Od tamtej pory zawsze grzecznie mówi mi dzień dobry. Już piąty rok. Chyba lubi mnie jakoś - mówi to "dzień dobry" nawet gdy z daleka zauważy mnie w oknie, od razu wyciągając ręce z kieszeni. Sytuacja i jemu musiała zapaść w pamięć... Ale jako że Małżona olewa nie jest to raczej związane z jego krótkim wykładem o życiu a bardziej - z tym moim matczynym odruchem. Po tym - i po uśmiechu, z jakim obserwuje rozrabiającego przy mnie Brunka - wnioskuję, że za dużo takich odruchów od własnej matki nie zaznał... Dzisiaj obserwował ją jak wstawiona szła gdzieś z dwoma pijaczkami. Czujny ale bezradny.
I tu dochodzę do tego co mnie w życiu najbardziej boli - porzucone, zaniedbane dzieci, które nie zaznały czułości i bezwarunkowej miłości od matki. Dzieci takich jest wciąż masa. Bo nie trzeba od razu puszczać się w pijackich ciągach za flaszkę jabola by być wyrodną matką... Patologia ma często miejsce i w tzw. "normalnych" domach. Ostatnio czekałam na kogoś w amerykańskiej, "elytarnej" szkole i widok zimnych twarzy wyfiokowanych mamusiek też mnie zatrwożył. I sposób, w jaki zwracały się do swoich dzieci...
Dzieciństwo to dla mnie sacrum. Ma być szczęśliwe, wypieszczone i wykochane. Żeby człowiek mógł zakorzenić się, wzrosnąć i nabrać siły - jak drzewo. Któremu potem żadna burza nie straszna. Od dziecka (bo sama szybko musiałam dojrzeć) serce mi się ściska na widok nieszczęśliwych, opuszczonych i zaniedbanych dzieci. Nie mogę przejść obojętnie obok dziecka, które płacze, albo takiego, na które ktoś krzyczy czy poszturchuje. Gdyby Małżon podzielał moje zapędy chętnie prowadziłabym rodzinny dom dziecka (oczywiście na Mokotowie ;-). Ale że nie podziela - pozostaje mi jak na razie obserwować te dzieci ulicy, uśmiechać się przyjaźnie i czasami zagaić rozmowę. A jak będzie można jakoś pomóc to pomogę... Szkoda, żeby ten nieśmiało uśmiechający się czternastolatek, za parędziesiąt lat został dziadkiem pchającym wózek z żelastwem...
Komentarze
Powinno być więcej takich miejsc jak to studio nagrań co je mieli wywalić z miejscówki. I nie wiem w końcu...wywalili?
I sportu więcej też by się przydało młodzieży... I zwykłego zainteresowania. Jestem przekonana, że przynajmniej do pewnego momentu to są wrażliwe dzieciaki, chociaż rżną twardzieli. Szkoda przegapić moment, w którym przestają być wrażliwi...