Spieszmy się kochać ludzi

Od kiedy moje dzieci weszły w wiek nastoletni, macierzyństwo nie jest już dla mnie aż tak przyjemne, jak było dotąd. Dzieci chowane w pełnej swobodzie wyrażania myśli i opinii ostatnio dają mi się we znaki licznymi słowami krytyki. Według nich jestem zbyt optymistyczna, zbyt wyluzowana i generalnie mogłabym się już ustatkować. Czyli znaleźć faceta w moim wieku. To gadanie mnie wnerwia, ale jeśli ich bunt młodzieńczy właśnie tak się ma objawiać, to luz. Niech sobie gadają, przeczekam. Za kilka lat będą mnie uwielbiać, tak jak ja uwielbiam moją mamę.

Jednak czasami to ich negowanie mojej osoby jest mocno nieprzyjemne. Ukochana córeczka stała się małym gburem, synuś potrafi rzucić wiąchę taką, że ja z moimi kurwami i japierodolę wymiękam. Rzadziej się przytulamy, szczególnie z Młodą. Zdziwiłam się więc przyjemnie, gdy wczoraj nad ranem przyszła do mnie i – tak jak przez pierwsze 12 czy 13 lat życia - wlazła mi do łóżka mamrocząc „przytul”. Przytulałam ją tak i głaskałam z 15 minut, potem przyszedł Młody przytulić też się. Łoł. Zupełnie inny poranek.

Po szkole zapytałam:
- Córeczko, a co się stało, że przyszłaś rano do mnie?
Spojrzała na mnie i powiedziała:
- Śniło mi się, że umarłaś.

Aha.

Żeby nie robić tyrad, tylko rzuciłam jej temat doceniania po stracie. Lub po sugestywnej wizualizacji straty.

Dlaczego większość ludzi musi stracić, żeby docenić?

Od wielkich strat - gdy ktoś umrze, przez mniejsze, ale też bolesne - gdy odejdzie, żeby być samemu, lub do kogoś w kim się zakocha, po latach niedoceniania okazywanego w paskudny sposób.

Dopiero strata uświadamia, że coś wspaniałego, lub zwyczajnie dobrego, miało się na co dzień.

Pogodną, wspierającą, nieneurotyczną żonę, która zainstalowała ci apkę, dzięki której widzi, gdzie jesteś i wie, kiedy robić obiad, żebyś miał ciepły, jak wejdziesz do domu; 
męża, który mył okna a z twoich urodzin robił prawdziwe święto (są tacy, którzy w urodziny lubią zrobić awanturę, wiedziałaś?); 
wyluzowaną, tolerancyjną matkę tańczącą, gdy tylko usłyszy rytmiczną muzykę, nawet na ulicy, czym robiła ci obciach - według ciebie;
otwartą, zaangażowaną w relację kobietę, która za każdym razem na widok twojego przyrodzenia wpadała w ten sam zachwyt; 
faceta, który robił ci porządek z komputerem i wybaczył jak straciłaś na chwilę głowę dla innego;
matkę, która zostawała z twoimi dziećmi, kiedy miałaś randkę, już nie z mężem; 
ojca, który zawsze miał dla ciebie najnowszą wersję twojego programu do projektowania; 
brata, który zawsze pożyczył kasę; 
kontrahenta, który płacił na czas; 
szefa, który nie robił problemów, że musisz wyjść wcześniej do dziecka; 
lojalnego wspólnika, który nie ma pretensji, kiedy coś zawalisz; 
przyjaciółkę, która trzymała cię za głowę, gdy rzygałaś po wymieszaniu wszystkiego ze wszystkim.
Itede, itepe.

Przykłady z życia mojego i znajomych. Normalne sprawy. Dla mnie niezwykłe. Zawsze będące powodem do zachwytu. Powiedzenia po raz setny „dziękuję” albo „kocham cię”.

Nie umiem inaczej. DOCENIAM. Entuzjazmuję się wciąż tak samo: „Jak ty śliczna jesteś córeczko”, „Kocham cię Mały”, „Dziękuję bogu, że cię spotkałam” (takiemu mojemu bogu, któremu ciągle dziękuję - ostatnio za to, że nie nadziałam się na przyblokowany szufladą ostry nóż, gdybym się nadziała, szycie byłoby grane). „Jak ja kocham moją pracę”. I odczuwam permanentną wdzięczność. Za wszystko.


I nie rozumiem, dlaczego jestem w tym tak bardzo odosobniona. Dlaczego niektórzy muszą wygrać z ciężką chorobą, żeby zacząć cieszyć się życiem? Codzienne docenianie jest naprawdę proste. Może stać się nawykiem, początkowo wymagającym uważności, potem wchodzącym w krew. Tak myślę... 

Komentarze

Popularne posty