Dziewczyny, dajcie spokój z tymi brwiami
Brwi. Dwa paski włosków nad oczami. Niby nic takiego, a w
dzisiejszych czasach – sądząc po zdjęciach na Instagramie – urosły do rangi problemu urodowego
numer 1. Niedawno zrozumiałam dlaczego. Bo żeby zrozumieć wagę brwi trzeba je
albo stracić całkiem, albo… dać sobie zrobić makijaż permanentny.
Słowem wstępu: zawsze byłam przeciwniczką makijażu permanentnego.
Te czarne, dramatyczne brwi u pań o wątpliwym guście golących własne brwi, żeby
namalować sobie nad oczami coś na kształt chudej pijawki lub kijanki. Albo
obmalowane kontury ust. Ohyda.
Podobnie podejście mam do sztucznych paznokci, ale raz dałam
sobie zrobić, jakieś dziewięć lat temu, skuszona ładnym, naturalnym wyglądem
żelowych paznokci znajomej. Już w momencie przygotowania paznokci do nakładania
tipsów, wiedziałam, że robię błąd. Piłowanie mojej rachitycznej płytki było nieprzyjemne,
a do tego zabierało jej cenne mikromilimetry z grubości. No ale stało się,
wytrwałam do końca. Prosząc po wszystkim o skrócenie długości „o frencza”. Drogą
negocjacji stanęło na połowie „frencza”. Co i tak chwilę później skutecznie
uniemożliwiło mi wszelkie operacje palcami przy portfelu i gotówce na bazarku.
Wciąż były za długie. Jakem Zosia Samosia, w domu wzięłam pilnik i spiłowałam
plastik do mojej normalnej długości. Niestety mój brak fachowości spowodował
popękanie sztucznej płytki, co po tygodniu wyglądało fatalnie. W ruch poszły
moje zęby (wciąż naturalne, i oby jak najdłużej), i żele wylądowały w
śmietniku. Obnażając brutalną prawdę o stanie moich naturalnych paznokci. Biedactwa
były zmasakrowane. Ze dwa miesiące czekałam aż odrosną całkiem. I już nigdy
więcej nie wróciłam do pomysłu robienia z nimi czegokolwiek więcej niż obcinanie
i piłowanie.
Bo ja po prostu nie cierpię sztuczności. To, że maluję mocno
oczy i farbuję włosy to maksimum sztuczności, które mogę znieść (włosom bym
odpuściła, gdyby nie to, że są siwe).
Ale czasami kusi mnie, żeby czegoś spróbować. Po paznokciach
w zeszłym roku przyszedł czas na… doczepianie włosy. Moim własnym brakuje sporo
do przyzwoitej gęstości, więc postanowiłam zrobić to, co masowo robią dziś
kobiety znane z TV – zboostować czuprynę przy pomocy dziewiczych włosów, bodajże
azjatyckich, doklejanych do moich własnych kępkami. No i znowu to samo. Nie
mogłam znieść, że te łączenia na klej są takie grube. Pal licho, jeśli po
prostu chodziłam sobie (i tak spinając włosy, bo miałam obsesję, że klejowe złącza
widać, co jest mega obciachowe przecież). Ale w międzyczasie pojawił się ktoś, kto lubił głaskać mnie po głowie. Przyjemność z pieszczoty osłabiana była
myślą, że on czuje te klejowe zlepy pod palcami. Brrr. Do tego z czasem niektóre
łączenia się luzowały i czesząc się wyciągałam długie pasma. Matko, a jak bym
zostawiła kiedyś coś takiego w łóżku? Albo facetowi kępka zostałaby w ręku? Czym
prędzej poszłam zdjąć to z głowy. To już wolę moje bździny. Traktowane olejkami
ajurwedyjskimi może jeszcze dadzą trochę radę i nie będę musiała znowu wracać
do jeża.
Trzecia rzecz, której nie cierpię, to doklejane rzęsy. Pal
licho jak są zrobione ładnie i z wyczuciem. Widziałam takie dwa razy, a może
więcej, ale były tak dobre, że nie zauważyłam. Nieee, niemożliwe. To widać
zawsze. Jak się nie jest facetem, oczywiście. A w znakomitej większości
wypadków są te doklejane rzęsy za grube, za gęste i kompletnie nie pasują do
twarzy właścicielek, więc fakt poddania się zabiegowi doklejania bobra jest
oczywisty (dobra, dobra, wiem, że to są włosy z futra norek najczęściej). Tego
nie próbowałam jeszcze, może kiedyś spróbuję. Póki co odżywki z bimatoprostem sprawdzają
mi się znakomicie.
No i wracając do brwi. Instagram zalewany jest zdjęciami
kobiet o mocno podkreślonych brwiach, równych jakby były rysowane od linijki (bo
i takie właśnie są – jak nie linijka, to specjalna nakładka pomagająca nadać
modny kształt skrzydła mewy). U niektórych wygląda to jak tymczasowy, perfekcyjny
makijaż, u innych widać, że mają to zrobione na stałe. Jedna z dziewczyn jakiś
czas temu pokazywała efekty zmiany położenia brwi. Miała wyglądać po niej
łagodniej, bo poprzednie były za wysoko. Szczerze? Nadal wygląda dramatycznie. Nigdy
nie chciałabym mieć czegoś takiego. Na zdjęciach jeszcze może to wyglądać jako
tako, dla facetów atrakcyjnie, sądząc po lajkach, ale w realu… I don’t think
so. Kiedyś spotkałam znajomą, która miała jakieś plamy na skórze pomiędzy naturalnymi
włoskami i wyglądało to co najmniej dziwnie. No więc nie brałabym nigdy pod
uwagę makijażu permanentnego brwi (kiedyś mocno skłaniałam się ku zrobieniu
kresek na powiece, ale przeszło mi), gdyby nie to, że pojawiły się zdjęcia makijażu
zrobionego nową metodą nazywaną microbladingiem. Wow. Na zdjęciach wygląda to
naprawdę super. Naturalnie, lekko. Coraz mocniej skłaniałam się, żeby spróbować
czegoś takiego. Moje brwi, jak to brwi ciemnej blondynki po czterdziestce, mającej
okresowe problemy z tarczycą, są słabiutkie.
Zbiegiem pewnych okoliczności wylądowałam więc któregoś dnia
na łóżku makijażystki. Przekonana, że jeśli cokolwiek mogę znieść namalowanego na
stałe, to te imitacje pojedynczych
włosków charakterystyczne dla microbladingu. Usłyszałam jednak, że ta metoda wygląda dobrze zaraz po zabiegu, po wygojeniu już nie. I będę niezadowolona. OK… Do
przedstawionej kontrpropozycji, czyli metody włoskowej, dałam się dość szybko
przekonać. Wymuszając tylko trzymanie się moich „warunków naturalnych”, czyli
nieingerowanie w kształt i grubość. Miało być jak najbardziej naturalnie. Zdałam
też relację z robienia paznokci i doczepiania włosów, żeby uświadomić autorce
makijażu, z jakim typem kobiety ma do czynienia.
Zabieg był praktycznie bezbolesny, atmosfera sympatyczna,
wszystko OK. Efekt zaraz po jego zakończeniu nie zachwycił mnie, ale dostałam
zapewnienie, że to będzie jaśniej i że zawsze robi się poprawkę.
Cały wieczór próbowałam przyzwyczaić się do takich równych,
namalowanych na ostro brwi. Wydawało mi się to możliwe. Do czasu. Rano obudziłam
się, spojrzałam w lustro i pierwsze, o
czym pomyślałam, to jak szybko pozbyć się tego. Laser? Jakaś maść? Heeeeeeelp! Wyglądałam
jak Morticia z rodziny Addamsów. No mam
czarne włosy, ale to nie znaczy, że czarne brwi mi pasują. Tak bardzo czarne. Autorka
zapewniła mnie, że to zjaśnieje. Strupki odpadną i zostanie ze 40% czerni. Po
kilku dniach z brwi rzeczywiście zaczął prószyć się pofarbowany na czarno
naskórek. Gdy już odpadł cały, oczom ukazał się efekt pierwszego etapu makijażu
permanentnego metodą włoskową. Kiedy go zobaczyłam, wiedziałam już, że poprawek
nie chcę. Chcę się tego pozbyć. Makijaż permanentny ma oszczędzać czas, a ja
żeby jako tako wyglądać i poprawić efekt nierównomiernie przyjętego barwnika,
musiałam poświęcić dodatkowe 10 minut. Efekt był znośny. Bo zima i ciemno. Na
myśl o wiośnie i słońcu, zrobiło mi się słabo. Malować brwi codziennie? Dramat.
A nie malować nie dałoby rady, bo w niektórych miejscach barwnik wyglądał jak
zaaplikowany pod celą przez współwięźniarkę. Lub samodzielnie.
Dostałam obsesji. Zaczęłam patrzeć na brwi kobietom na żywo
i na zdjęciach. Utwierdzając się w przekonaniu, że sztuczne, malowane brwi
wyglądają tanio, nawet jeśli wykonanie ich tanie nie jest. Kobiety, które mają prawdziwą klasę, nie robią
takich rzeczy.
Dalszym krokiem było więc poszukiwanie salonów usuwających
takie rzeczy laserem. Ale laser wydał się ryzykowny, więc poszłam na konsultację
do mistrza microbladingu. Jeśli ktoś miałby to poprawić, to on. Spojrzał na
mnie, nie powtórzę, co powiedział, ale potwierdził moją intuicję. I położył
mnie na laser. I tak jak makijaż robi się znieczulając skórę kremem, tak
usuwanie makijażu miałam zrobione na żywo. Bolało jak cholera. Plus piękny odór
palonej skóry. No bosko. Ale była duża szansa, że ten raz wystarczy, żeby pozbyć
się tego koszmaru z mojej twarzy. Przecierpię. Przez miasto wracałam z krwawiącymi
brwiami. Jeszcze przez kilka dni były czerwone. Na szczęście rekonwalescencję
przechodziłam w kraju, w którym ludzie nie patrzą na ciebie, bo masz coś
dziwnego na twarzy. U nas, w kolejce w H&M, gdzie kupowałam rękawiczki na wyjazd, patrzyli masowo. Ale mnie to
akurat zwisało.
Dwa tygodnie później skóra doszła do siebie, strupki
poodpadały, jednemu niestety pomogłam, robiąc małą blizenkę, ale blizny w brwiach
zawsze mnie kręciły, więc spoko. Cały barwnik nie zszedł, prosi się powtórka z
lasera, ale sobie daruję. To, co zostało jest bardzo jasne, i jest tego mało. W
końcu samo zejdzie. Wyglądam znowu normalnie, nie dramatycznie. I wciąż
zachodzę w głowę, jak się komuś może coś
takiego podobać? Naturalne brwi są naprawdę fajne. Fajne takie nieidealne.
Patrzę na te zdjęcia sprzed i po zabiegach, i często myślę: „WTF??? Przecież
miała fajne brwi, na kij jej takie sztuczne, równiutkie?”. Wczoraj patrzyłam na
dziewczyny w ulubionej knajpie i ich czarne jak smoła sztuczne brwi i też na
końcu języka miałam: „Po co sobie to zrobiłyście???”
Serio, nie dawajcie sobie wmawiać, że te „piękne oczy
wymagają wydobycia i oprawy”. Z czarnymi brwiami to te piękne oczy znikną. Wzrok
przykuwają tylko te nienaturalnie równe brwi. A Wy stracicie naturalny wdzięk. Ok, są wyjątki. Czasami brwi są naprawdę w zaniku. Wtedy
tylko i wyłącznie microbrading (chociaż jest chyba jeszcze jedna nowa metoda, woskowanie, ale nie wiem, czy daje radę u wszystkich). I może ręce faceta, bo większa szansa, że on zrobi,
żeby było naturalnie. Kobiety tracą dystans i robią brwi coraz bardziej
sztucznie, mam wrażenie. Zupełnie tego nie widząc.
Aha. I nie wierzcie zdjęciom.
Komentarze
Mi kiedyś fryzjerka pofarbowała brwi na kolor włosów (bo niby tak jest naturalnie), och też mi się nie podobało... No ale po jakimś czasie kolor na szczęście zbladł...