Tipsiara

Na fali wzmożonej dbałości o swój wygląd wzięłam się za moją piętę achillesową - paznokcie. Paznokietki mam maleńkie jak u dziecka i takież cieniutkie. W efekcie przez ostatnie dwadzieścia lat nie uświadczyłam paznokci takiej długości co by na przykład kogoś podrapać... Ba, nawet gdyby udało mi się wyhodować chociaż ze 3 milimetry płytki paznokciowej, jakakolwiek próba podrapania kogokolwiek skończyłaby się połamaniem paznokietków. Hodowania już dawno zatem zaprzestałam. No ale jak się ma tyle lat co ja i pełni różne reprezentacyjne funkcje wypadałoby wreszcie zadbać o wygląd rąk. I tak dałam się namówić na "żel". Namawiać trzeba mnie było dość długo - bałam się, że z żelowymi paznokciami będę wyglądała sztucznie. Ostatecznie dałam się przekonać obejrzawszy "tipsy" znajomej stylistki - zaiste bardzo naturalnie wyglądające. I tak zasiadłam u manikiurzystki w nadziei, że po dwugodzinnej wizycie będę miała pięknego frencza. Pewien niepokój wywołało we mnie już przygotowanie paznokci - moje cienizny zostały brutalnie potraktowane szorstkim pilnikiem. Ale postanowiłam być dzielna - słowo się rzekło, odwrotu nie ma. Po niespełna dwóch godzinach na rękach miałam błyszczącego frencza słusznej długości spiłowanego w prostokąt. No ładnie to wyglądało. - "Ale nie przyzwyczaję się do tak długich paznokci" - oznajmiłam zdziwionej manikiurzystce. - "Moje ręce od zawsze są do pracowania nie do oglądania. Skracamy o frencza". Miła dziewczyna po drugiej stronie stolika postanowiła negocjować. Stanęło na połowie frencza.

Z atelier wyszłam prosto na zakupy. Po drodze przyglądałam się moim nowym nabytkom. Naddarte własne paznokcie bolały i dusiły się pod plastikiem i warstwami żelu. Już po chwili zorientowałam się, że za cholerę się do nich nie przyzwyczaję. Więcej - żaden facet, który mógłby mnie zainteresować nie polubiłby takich szponów. Takie szpony są przerażające (uwaga na części miękkie i otwory w ciele!) i każą myśleć, że w kręgu zainteresowań właścicielki jest tylko "leżeć i pachnieć". Z takimi pazurami nic się nie da robić. Przynajmniej ja nie umiem... Kupiłam zatem pilnik do paznokci słusznej gradacji i po chwili siedziałam w mieszkaniu piłując frencza do końca. Zostawiłam sobie 2 milimetry i poczułam ulgę. Było ok. Niestety tylko przez tydzień. Przez siedem dni cieszyłam się wypielęgnowanymi, twardymi paznokciami. Po tygodniu cosik mi zaczęło pękać gdzieniegdzie a także w wyniku szybkiego odrostu płytki zaczęło to wszystko wyglądać mało ponętnie. Wysłuchawszy opowiadań bardziej doświadczonych o tym, jaki to syf czai się pod żelem, postanowiłam sztuczne paznokcie usunąć. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Oprócz niechęci do sztuczności zadziałała mało zachęcająca wizja uzależnienia się od manikiurzystki. O nie! Wizyta w zakładzie co 2-3 tygodnie to nie dla mnie! No i teraz moje paznokietki stanowią obraz nędzy i rozpaczy. Cale szczęście szybko odrastają. A osobnika co by mnie za romantycznie za dłonie trzymał(o innych - zgoła nieromantycznych - zabawach paluszkami nie wspominając) i tak chwilowo brak. Przeżyję.

Komentarze

Popularne posty