Człowieku - lecz się sam (i swoje dzieci też)

W swoim życiu kontakt z lekarzami miałam sporadyczny. Jak tylko wyrosłam z dziecięcych zapaleń płuc (pewnie alergia ale kto by wtedy to skojarzył...) przestałam odwiedzać przychodnię rejonową. Ten stan rzeczy utrzymał się do 27 roku życia kiedy to poszłam do lekarza bo musiałam - ze względu na zwolnienie z pracy (tak, pracowałam kiedyś "uczciwie" na etacie ;-). Kiedy urodziła się Lenka zapisaliśmy ją do przychodni. (Jeszcze wtedy do głowy mi nie przyszło, że można nie zapisywać...) Wytrwaliśmy pięć miesięcy - potem zabraliśmy papiery i znaleźliśmy lekarza prywatnego. Dlaczego? Bo mieliśmy dość szukania dziury w całym i wyszukiwania problemów u dziecka emanującego zdrowiem i radością życia. Bo "pani doktor" - przemądrzała gówniara z "lek. med" na plakietce wymyśliła sobie, że dziecko powinno mieć co miesiąc pobieraną krew (ja pierwsze pobranie miałam w wieku lat 18tu i żyję...) i wymaga konsultacji neurologicznej, bo słabo przekręca się na boki (i może jeszcze rehabilitacja metodą Voity? a paszła!).
Straszenie początkujących rodziców powinno być karalne. Widać jednak taka jest ogólnie przyjęta praktyka w przychodniach państwowej służby zdrowia.
Zadzwoniła do mnie ostatnio Monika - dzielna mama ślicznego, zdrowego chłopczyka, wspaniale radząca sobie z tzw. "samotnym macierzyństwem". Zaniepokojona opuchlizną u malca poszła do przychodni. Lekarz (też jakiś młodociany) wystraszył ją w sposób okrutny. Że dziecko ma anemię, że grozi mu niedorozwój umysłowy itp. Przy drugim dziecku olewa się takie teksty ale przy pierwszym... Monika autentycznie się zmartwiła.
Co rusz słyszę o kilkunastomiesięcznych dzieciach po którejś tam z kolei antybiotykoterapii. Zgroza! Lekarze na byle katar przepisują antybiotyki. Osłabiony, zagrzybiony organizm nie ma szans na powrót do równowagi i łapie potem co popadnie. I znowu antybiotyk. Jak można tak bezkrytycznie przyjmować zalecenia lekarskie? Dla mnie to niepojęte. Dzieckiem byłam kiedy zaczęłam zaczytywać się w różnego typu poradnikach dotyczących zdrowia. Pasjami siedziałam w książkach medycznych a gdy mama pielęgniarka chciała mi coś zaordynować na własną rękę, wyjmowałam grubą książkę o lekach i szukałam skutków ubocznych. Nie wyobrażam sobie, żebym przyjęła doustnie (lub doodbytniczo - o czym poniżej) coś o czym nic nie wiem.
W drugiej dobie po urodzeniu Lenki pilnie potrzebowałam glicerynowego czopka. Kiedy zaczęłam się uważnie przyglądać temu, co dostałam od pielęgniarki, uznałam, że co jak co ale gliceryna to raczej nie jest. I nie była. Oczywiście odniosłam to pielęgniarce, która tylko powiedziała: "ojej pomyliłam się"...
Kiedy byłam w ciąży z Brunkiem i się tajemniczo rozchorowałam, zostałam emocjonalnie zaszantażowana przez spanikowanego męża wspieranego przez moją mamę. Poszłam do lekarza (wtedy nie znaliśmy naszej Pani Doktor). Sympatyczna staruszka osłuchała mnie i stwierdziwszy zapalenie oskrzeli przepisała antybiotyk i lek na zniwelowanie kaszlu (nie mogłam spać przez ten cholerny kaszel). Leki grzecznie wykupiłam. Preparat na kaszel odpadł od razu bo w przeciwwskazaniach stało jak wół, że przyjmowanie w ostatnich miesiącach ciąży grozi niewydolnością oddechową u dziecka (!!!). Zastanawiałam się nad antybiotykiem. Na szczęście moje wahania wsparł mój ginekolog radząc mi poczekać jeszcze parę dni. Postawiliśmy na metody naturalne. I wyszłam z tego.
Reasumując: współczesną medycynę szanuję za diagnostykę, przeszczepy i ratowanie życia ofiarom wypadków, jednak lekarzom z reguły nie wierzę. Żaden nie jest dla mnie autorytetem tylko dlatego, że skończył studia medyczne i nosi biały kitel. Jeżeli gada do rzeczy (co jednak rzadko się zdarza) to biorę to pod uwagę ale i tak uważam, że każdy jest odpowiedzialny za siebie i swój stan zdrowia. Lekarz może coś podpowiedzieć ale dla mnie nie jest i nie będzie nigdy ostateczną wyrocznią. Jeżeli moja intuicja albo stan wiedzy (ten trzeba stale poszerzać) mówią: "nie brać tego lekarstwa" to nie wykupię recepty nawet jeżeli przepisał ją ktoś, kto najczęściej mądrze radzi. Współczuję osobom, które chodzą od "specjalisty" do "specjalisty" i poddają się bezwolnie ich eksperymentom. I dziwią się, że nie ma rezultatów. Dziwi mnie to umysłowe lenistwo i niechęć do poznawania własnego organizmu i jego potrzeb...

Moja postawa została nagrodzona. :-) W końcu trafiliśmy do lekarki która WIE więcej. Poradzi rozsądnie, nie struje, postawi na nogi bez chemii. Leczy człowieka nie narządy. Cudowna kobieta :-)

Komentarze

tomasz.palus pisze…
znalazłem artykuła apropos:
http://www.edziecko.pl/zdrowie_dziecka/1,79373,5809341,Przeciw_bakteriom.html
matka (p)Olka pisze…
:-)
odpukać - udaje nam się nadal wychowywać dzieci bez chemicznej ingerencji w ich florę bakteryjną
ulmed pisze…
Tak dla wparcia, przeczytaj moje przemyślenia o zdrowiu. Moja praca jest podparta wieloletnią praktyką zielarską. Gratuluję odwagi za wzięcie swojego życia w swoje ręce.
www.eioba.pl pod pseudonimem (nickiem) ulmed
matka (p)Olka pisze…
Dzięki :-) Kilka dni temu rozmawiałam w pewną panią po sześćdziesiątce i była mocno zdziwiona, że ja przy infekcji nie biorę żadnych lekarstw. Powiedziała, że nie miałaby odwagi. Co dla odmiany mnie zdziwiło. Widać, to co dla jednych naturalne dla innych "odważne".
Na stronę zajrzałam, Twoje artykuły znalazłam - w wolnej chwili na pewno poczytam. :-) Pozdrawiam!

Popularne posty