Bo fajnie być puszczalską...

Z rozmowy z dr. Jackiem Kurzępą umieszczonej na onet.pl wynika, że współczesne młode kobiety (gimnazjalistki i licealistki) mają... "parcie na penisa". My - czyli ich matki i babcie - interesowałyśmy/interesujemy się mężczyznami jako potencjalnymi królewiczami na białych koniach, one - zainteresowane są tylko zawartością męskich slipów. Małolaty puszczają się w kiblach na dyskotekach i ocierają na długich przerwach doprowadzając kolegów do wzwodów. (http://partnerstwo.onet.pl) Takie wyzwolone i - rzekomo wyrafinowane - pokolenie nam wyrosło. Nie wiadomo kiedy i jak. ;-)
Wczoraj gadałam z moją kosmetyczką o tym jak to ona się kiedyś bała, że jej cudna córeczka niedługo wyrośnie z dziecięcia i pójdzie w tango. Chciała ją jakoś "ustrzec" przed tym. Podzieliła się wątpliwościami ze swoją znajomą. Ta wykazała się podziwu godną przytomnością i stwierdziła, że jak córcia ma TO zrobić, to zrobi. Choćby i wyrzucając śmieci. :-)))))) I ja się podzieliłam swoim doświadczeniem w tej mierze... Tak samo chciał mnie bowiem "ustrzec" mój Tata. Pamiętam jak osiemnastoletniej mnie powiedział kiedyś mimochodem: "córeczko, wierz mi, nie ma się do czego śpieszyć" (że niby do seksu)... Dobre sobie, he, he... Kochany Tata spóźnił się z tą radą o dwa lata. I spóźniłby się i więcej gdyby nie mój wszechogarniający lęk przed wykorzystaniem i porzuceniem wyniesiony z lektury książek dla młodych dziewcząt... Trwałam więc w dziewiczym stanie dwa lata dłużej niż wskazywałyby na to potrzeby mojego rozwijającego się w trybie przyspieszonym ciała (tak, tak nic nie ściemniam... do dziś pamiętam te odczucia w dole brzucha gdy ukochany trzynastolatek dotykał swoją nogą mojej nogi...).
W kwestii uświadamiania seksualnego moich dzieci większość wrażeń jeszcze przede mną. Ja uświadamiałam się sama - przy fascynującej lekturze książek Lwa Starowicza i podręczników do przysposobienia w rodzinie pożyczonych od znajomej nauczycielki technikum gastronomicznego. Ta druga lektura nie wyszła mi na dobre bo wpędziła mnie w poczucie winy w związku z procederem, jaki od niemal dziecka uprawiałam (mowa o tzw. samogwałcie, tfu, co za ohydne, piętnujące określenie na robienie sobie dobrze...) Uffff. Cudem nie nabawiłam się schiz i innych zahamowań. Uświadamiałam też koleżanki - jak leci. Najbliższej przyjaciółce, która swoją przygodę męsko-damską zaczynała później niż ja, dawałam wręcz lekcje instruktażowe. Nigdy nie zapomnę jak w czasie matur zamknęłyśmy się w jej pokoju na lekcje "miłości francuskiej". Kazałam przynieść sobie pomoc pedagogiczną w postaci jakiegoś obłego warzywa słusznych kształtów. Najlepiej ogórek. Ogórka nie było więc stanęło na marchewce. Pierwszy egzemplarz był zdecydowanie za chudy i za krótki. Przyjaciółka latała do kuchni po odpowiedniej wielkości marchewkę aż się jej mama zainteresowała naszym apetytem na karoten. "Dziewczynki, a co wy robicie" - padło pytanie. "Przygotowujemy się do matury. Ustnej" - uznałyśmy to za przedni żart. "Dobrze, jedzcie marchewki. Ale może... zrobię Wam soku". Turlałyśmy się ze śmiechu cały wieczór.
Teraz już gimnazjalistki mają "francuski" opanowany do perfekcji. O tempora! o mores!

Komentarze

tomasz.palus pisze…
Wow, i chcesz powiedzieć, że nie uschła Ci reka i że nie masz alergii potym niecnym procederze z dzieciństwa?? ;)
matka (p)Olka pisze…
Nic a nic. :-) Wręcz przeciwnie... rączki mam wyjątkowo sprawne... ;-)
Anonimowy pisze…
ale się uśmiałam z marchewek ;)))) Sama też jakieś owocowo-warzywne badania przeprowadzałam. Ostatnio zaś synkowi robię soczki dla zdrowotności czyli -.... już jestem mamą... Czas mija.

Popularne posty