Przedświąteczne chorowanie

Jak wszem i wobec wiadomo ja generalnie nie choruję ( a wszelkie rany goją się na mnie "jak na psie"). Moje dzieci najwyraźniej odziedziczyły odporność immunologiczną po mnie, bo również z rzadka zapadają na zdrowiu. Jednak raz na jakiś czas, najczęściej w okolicach Bożego Narodzenia, przytrafia się nam infekcja - albo po kolei albo wszystkim na raz. Biorąc pod uwagę mój niechętny stosunek do poddawania zainfekowanego (najpewniej w przedszkolu ;-) dziecka kwarantannie i leczeniu go chemią, wiadomo że wcześniej czy później choróbsko zmorze całą trójkę (tatuś - higienista, w przeciwieństwie do mnie nie pozwala się obcharchiwać, obrzygiwać i obglutowywać, więc łapie oddziecięce choroby sporadycznie). W kwestii traktowania chorób wszelakich jestem gorsza do Mormonów i innych Amiszów razem wziętych - nie cierpię chemii od dziecka i z wiekiem ten stan narasta. Wychodzę z założenia, że "samo przyszło - samo pójdzie" a najlepsze lekarstwa to sen i bliskość kochającej mamy. Do tego dochodzą homeopatyczne słodkie kulki. Ale jak każdy sceptyk wie - prawdopodobieństwo napotkania w takiej kulce sustancji aktywnej graniczy z cudem. ;-) Choroba tak traktowana trwa dłużej niż ta leczona antybiotykami ale za to jak już organizm sam dojdzie do ładu ze sobą jest spokój na kilka-kilkanaście miesięcy. Taka ze mnie "naturalistka"cholerna. Uważam, że choroba jest potrzebna organizmowi "po coś". Dla mnie samej to najcześciej sygnał, żebym przystopowała i wsłuchała się w siebie. No to się, kurna, wsłuchuję. Aaaaa psik!

Komentarze

Popularne posty